Największe marki popkulturowe nigdy nie mają łatwo na rynku gier. Sporo o tym wie Marvel, który do czasu wydania Spider-Mana na PlayStation 4 nie mógł doczekać się sensownej gry ze swoimi superbohaterami. W nieco lepszej sytuacji była marka Gwiezdnych wojen, która na koncie ma wiele hitów, choć z czasów zamierzchłych. Od kilkunastu lat nie doczekaliśmy się gry spod szyldu Star Wars, która byłaby, choć w połowie dobra jak Jedi Academy czy kultowe Jedi Outcast.
Star Wars Jedi: Upadły zakon nie siądzie razem z najlepszymi grami w panteonie sławy, ale nie oznacza to, że ekipa Respawn dostarczyła nam słabą grę. Mimo wielu błędów, niedociągnięć w optymalizacji i złych rozwiązań w designie gry, Upadły zakon jest grą dobrą, której z pewną dozą przyjemności poświęciłem kilkanaście godzin mojego czasu. Co było dla mnie sporym zaskoczeniem, gdyż mimo zaufania, jakim darzę studio Respawn po wyśmienitym Titanfall 2, do Electronic Arts jako wydawcy podchodzę z ogromną ostrożnością, zwłaszcza z uwagi na to, jak źle do tej pory wykorzystywana jest licencja Gwiezdnych wojen pozyskana na wyłączność od Disneya.
Na Star Wars Jedi: Upadły zakon fani Gwiezdnych wojen czekali jak polski rolnik na opady deszczu w trakcie suszy stulecia. Wielu z nich żyło mitycznym Star Wars 1313, które Disney wyrzucił do kosza po wykupie Lucasa. Nigdy do końca nie rozumiałem fenomenu tej gry, zwłaszcza że widziałem ją swego czasu na żywo i z duchem Star Wars miała niewiele wspólnego. Upadły zakon tego ducha ma, co w pewnym sensie pozwala maskować niektóre niedoróbki w oczach największych fanów marki. Ja do takowych się nie zaliczam, choć nie ukrywam, że po splatynowaniu drugiego Battlefronta, odczułem wewnętrzną potrzebę ponownego zgłębienia się w uniwersum Star Wars i tytuł od EA kupiłem w dniu premiery.
Tego ruchu nie żałuję, mimo że zachwycać się grą nie mam zamiaru.
Historia Star Wars Jedi: Upadły zakon toczy się w kilka lat po wykonaniu Rozkazu 66, który pozbawił życia praktycznie wszystkich rycerzy Jedi. Ci, którzy pozostali muszą się ukrywać, by przeżyć. Jednym z takowych osobników jest główny bohater, rudzielec Cal Kestis, którego pretensjonalny wyraz twarzy na dzień dobry sugeruje katastrofę w kreacji postaci (na szczęście tak nie jest). Chłopak pracuje przy złomowaniu statków upadłej Republiki, ale mimo odcięcia się od Mocy, szybko musi uciekać przed Inkwizytorami, w czym pomaga mu jego nowa ekipa – była mistrzyni Jedi – Cere oraz pilot Modliszki – Greez. Ta dwójka jest niezbyt ciekawa. Greez to typowy comic relief w grze, który męczy. Backstory Cere wypada ciekawie, ale niestety, murzynka jest wyjątkowo nieciekawa i ciężko jest nam ją polubić. Nieco lepiej wypada spotykana później jedna z Sióstr Nocy, choć w jej przypadku przemiana, którą przechodzi dzieje się tak szybko, że ciężko nie odnieść wrażenia, że scenarzystom się nieco śpieszyło.
Sam wątek fabularny krąży wokół tajemniczego Holokronu z miejscem pobytu dzieci wrażliwych na Moc. Cere chce w ten sposób odbudować Zakon, by walczyć z Imperium. Jak większość z was wie, Imperium upadło dopiero w Powrocie Jedi, więc znając niejako zakończenie gry, staramy się chłonąć to, co dzieje się pomiędzy. I to na szczęście wypada po prostu znośnie. Na tyle, by nie kręcić nosem na głupoty serwowane przez scenarzystów, bo tych jest niewiele.
Zostawmy jednak fabułę, bo Star Wars Jedi: Upadły zakon stara się obronić przede wszystkim rozgrywką. A tutaj jest różnie. Tytuł stworzony przez Respawn Entertainment czerpał garściami z gier soulslike, dokładając do tego szczyptę pomysłów z tzw. metroidvanii. Bo wbrew temu (jak zwykle bywa) co piszą media growej, Upadły zakon nie należy do przedstawicieli tego drugiego gatunku. To zwyczajowa przygodowa gra akcji, której zdecydowanie bliżej, chociażby do nowej odsłony God of War, który notabene, także pewne wzorce czerpał z serii Dark Souls. Niemniej, elementom metroidvanii nie da się zaprzeczyć. Cal z powodu traumatycznych przeżyć związanych z Rozkazem 66 odciął się od mocy, co w zgrabny sposób pozwala wytłumaczyć zdobywanie nowych umiejętności wraz z postępami fabularnymi. Część rzeczy Cal po prostu sobie przypomina, a część funkcjonuje jako umiejętności, które wykupujemy na drzewku za zdobyte wcześniej punkty (przeliczane z doświadczenia). Ot, typowy gamizm.
To, co w wielu momentach mnie zachwyciło, to konstrukcja lokacji. Planet w samej grze mamy niewiele, więc siłą rzeczy spędzamy na nich bardzo dużo czasu. Na szczęście tereny są rozległe i mimo korytarzowej struktury wielu miejscówek, deweloperzy sprytnie maskują ciągnięcie nas za rękę poprzez implementację wielu odnóg i ogromnej dawki sekretów. Choć z nimi mam problem. Zdecydowana większość metroidvanii za odkrywanie sekretów nagradza konkretnymi nagrodami, które znacząco nas wzmacniają. Tutaj poza zwiększaniem paska zdrowia i mocy dostajemy mnóstwo przedmiotów kosmetycznych – malowania statku i towarzyszącego nam robocika BD-1, nowe kolory poncza i elementy miecza świetlnego (czego i tak nie zauważymy, poza oczywiście kolorem ostrza). Z jednej strony, jasne, doceniam, nie ma tutaj mikrotransakcji i lootboksów. Z drugiej – jeśli ktoś nie zaprze się, by robić calaka/platynę, nie ma żadnej sensownej motywacji, by latać po grze i przeszukiwać każdy zakątek.
Problem mam niestety z systemem walki, który delikatnie mówiąc, tyłka nie urywa i widać, że zespołowi brakowało albo czasu na szlify, albo doświadczenia (Respawn wcześniej robiło wyłącznie FPS-y). Zacznijmy jednak od tego, co się udało. Walka za pomocą miecza świetlnego została odpowiednio wyważona. Do ręki od samego początku dostajemy wyjątkowo potężną broń, która potrafi jednym ciosem pokonać każdego. I tak jest przy słabszych przeciwnikach. Ci mocniejsi, którzy pojawiają się wraz z postępami gry, nie mają sztucznie podkręconej wytrzymałości, a zamiast tego są sprawniejsi w walce. Korzystają z dodatkowego osprzętu, lepiej blokują, co widać zwłaszcza po Żołnierzach Czystki, których spokojnie przez większą część gry możemy traktować jako minibossów. A gdy Kal przekroczy pewien próg opanowania Mocy, czujemy się niczym prawdziwy Jedi i dosłownie zmiatamy z pola walki dosłownie każdego.
I tu chciałbym postawić kropkę, kończąc zachwytami, ale niestety – problemem są hitboksy, które odgrywają rolę dziegciu. Sam system walki jest mocno inspirowany gatunkiem soulslike, ze wszystkimi charakterystycznymi elementami, na czele z lockowaniem się na przeciwniku i krążeniu wokół niego. Jednak to, co gry From Software robią wyjątkowo dobrze, czyli detekcja kolizji i świetnie wykonane hitboksy – tutaj to wszystko kuleje. Jeśli będziemy grali na łatwym poziomie trudności – nie odczujemy tego. Jednak na trudnym normą będzie rzucanie mięsem pod nosem. Nie wiem, czy to brak doświadczenia, czy coś innego, ale w wielu przypadkach nie da się wyczuć ataków przeciwników. O ile przy ludziach problemu większego nie ma, tak przy różnych stworzeniach, które atakują nas na potęgę, jest to okropnie utrudnione. Na tyle, że zamiast cieszyć się grą, zaczynamy się frustrować. Do tego dorzucam jeszcze pracę kamery, która w moim odczuciu jest nieco zbyt blisko i pracuje zbyt chaotycznie.
Zaskoczony także jestem warstwą techniczną Star Wars Jedi: Upadły zakon. Nie przypominam sobie, by Titanfall 2 naszpikowany był błędami zawieszającymi grę, blokującymi postęp lub w najlżejszym wypadku – tymi z detekcją kolizji. W Star Warsach problemy od dnia premiery były czymś normalnym. Kolejne aktualizacje poprawiały pewne problemy, ale te związane z detekcją kolizji były i nadal są czymś normalnym. Do tego spadki płynności nawet na PlayStation 4 Pro, gdzie gra w teorii działać ma najlepiej. Na bazowych konsolach tytuł ma problem z trzymaniem płynnych 30 FPS-ów, często dołując do kilkunastu klatek na sekundę. Co gorsza, posiadacze bazowych konsol nie mogą zachwycać się oprawą wizualną, bo i w tym departamencie nastąpiły cięcia.
W moim wypadku jednak ogrywałem grę na PS4 Pro z włączoną opcją grafiki (tryb wydajności odpada z powodu braku blokady na 60 FPS) i były momenty, w których Upadły zakon autentycznie zachwycał widokami i reżyserią scen. To przeplatane było niestety problemami z doczytywaniem się obiektów i tekstur, co pokazuje od początku, że grze brakowało kilku tygodni dodatkowego dewelopingu. Ostatecznie za kilka tygodni większość błędów i tak zostanie połatana, ale nie zmienia to faktu, że pierwsze wrażenie, jakie wywołała u mnie gra Respawn, najlepsze nie było.
Star Wars Jedi: Upadły zakon będzie jednak zbierało bonusy za to, że jest pierwszą singlową grą w świecie Gwiezdnych wojen, która po prostu oferuje sensowną kampanię na kilkanaście godzin. Czuć w niej ducha marki i gdy spojrzymy na całokształt, zobaczymy po prostu grę dobrą. A nawet takich tytułów nam brakowało od dawna, bo nie oszukujmy się – oba Battlefronty zawodziły na polu kampanii, a wydane lata temu Star Wars: The Force Unleashed było najzwyczajniej średnie (o kontynuacji nawet nie wspominając). Czy kupno tytułu w pełnej cenie jest przesadą? Jeśli nie jesteś psychofanem marki – tak. Widziałem już jednak pierwsze przeceny i za te 150 złotych można wziąć grę pod uwagę.