Moja niewytłumaczalna słabość do gier średnich pcha mnie czasami w rejony, których normalnie bym nie planował eksplorować. Onee Chanbara Origins jest drugim kontaktem z serią obecną na rynku od 2004 roku. Gdy kilka lat temu recenzowałem na nieistniejącym już PSSite.com poprzednią odsłonę – Onechanbara Z2: Chaos – narzekałem na warstwę wizualną i techniczną. Byłem jednak w stanie bawić się dosyć dobrze, mimo że ostatecznie grze wystawiłem 5/10. Z wydanym w październiku Onee Chanbara Origins spędziłem dużo przyjemniejsze chwile.
Studio Tamsoft, zamiast bawić się w kolejne kontynuacje żyłujące przestarzały silnik, postanowiło odrestaurować wydane w 2005 roku na PlayStation 2 odsłony (u nas znane jako Zombie Hunters), serwując nowy styl graficzny, zbliżający grę do anime. I mimo mojego uczulenia na tę stylistykę, zmianę oceniam pozytywnie. Wreszcie Onee Chanbara nie wygląda koszmarnie. Wręcz przeciwnie, jest miła dla oka, co w połączeniu z płynniejszą rozgrywką (tytuł bardzo rzadko gubił klatki na moim PS4 Pro) pozwala traktować grę poważniej aniżeli „kolejnego crapa dla zboczeńców”.
Osobom, które nie kojarzą serii, muszę zaznaczyć, że Onee Chanbara jest serią specyficzną. Głównymi bohaterkami są nastoletnie, skąpo ubrane dziewczyny, które eksterminują zastępy nieumarłych. Na samym początku kierujemy tylko jedną, starszą Ayą, która pochodzi ze skażonego przeklętą krwią rodu. Poszukuje swojej siostry, która zaginęła kilka lat przed wydarzeniami z gry. Rola jej towarzyszki przypadła kontaktującej się z nami przez większość gry za pomocą radia – Lei. Scenarzyści nie brali przedstawionej historii na poważnie, bohaterki wręcz przeciwnie, co dodatkowo podkreśla absurdalne sytuacje, których jesteśmy świadkami. Funkcjonowanie w oparach absurdu wychodzi Onee Chanbara Origins na dobre.
Z uwagi na to, że historii w tym tytule nikt poważnie nie traktuje, uwaga skupi się na rozgrywce. Mniej wymagające podejście do gatunku slasherów sprawdza się idealnie. Nie mamy tutaj aż tak rozbudowanego systemu walki, jak chociażby w serii Devil May Cry, ale z dostępnych ciosów spokojnie da się ułożyć robiące spore wrażenie kombinacje. Podobnie jak w chyba każdym tytule z tego gatunku, początkowo dysponujemy tylko podstawowym zakresem ruchów i wraz ze zdobywaniem kolejnych poziomów bohaterek zyskujemy wiele nowych ciosów. Każda z postaci dysponuje dwoma rodzajami broni, które dodatkowo rozkładają się na dwa typy ataków – standardowo słabsze, ale szybsze, oraz wolniejsze, ale mogące ogłuszyć słabszych przeciwników. Gdy zapełnimy pasek szału, aktywujemy dodatkowy tryb, w którym nasze ataki są mocniejsze, a gdy całkowicie skąpiemy postać we krwi wrogów, wpada w szał i jej ataki stają się jeszcze potężniejsze. Onee Chanbara Origins swoim ofensywnym podejściem do potyczek pcha się nieco w gatunek musou, gdzie zwykli wrogowie to tak naprawdę mięso armatnie do skoszenia w drodze ku końcowi poziomu. Poszukujący głębi w walce nie będą czuć się jednak zawiedzeni – spore znaczenie ma tutaj odpowiednie wyczucie czasu kolejnych ataków (możemy sobie włączyć nawet specjalny pasek pomagający w wymierzaniu tempa ciosów), nie tylko podczas parowania czy sadzenia uników i wyprowadzania kontr. Także zmiana postaci podczas ataku, wykonana w odpowiednim momencie pozwala na wydłużenie licznika kombinacji ciosów.
O ile walka wypada przyzwoicie, tak sama, powiedzmy, eksploracja, wypada gorzej. Tempo gry jest wyjątkowo dziwne. Lokacje z reguły krótkie, wydłużane przez wymóg wybicie każdego przeciwnika. Nie miałbym z tym większych problemów, gdyby nie głupota SI, która często się gubi lub zacina za obiektami, więc pozostaje biegać i szukać, gdzie podziała się zagubiona dusza przeznaczona do eksterminacji. Na szczęście ich różnorodność czasami to wynagradza. Gra, zwłaszcza w późniejszych etapach, mocno miesza grupami atakujących nas wrogów, zmuszając do zmiany taktyki. O ile na normalnym poziomie trudności możemy to zignorować i grać po swojemu, tak na wyższych wypadałoby jednak podejść z odrobiną taktyki. Podobnie jak do walk z bossami. Choć tutaj wystarczy opanować sztukę uników i parowania.
Po skończeniu trybu fabularnego nie zostaje nam zbyt dużo do roboty. Możemy albo pobawić się w treningu, albo odpalić tryb przetrwania (który, to tak na marginesie, świetnie nadaje się do nabijania poziomów i zbierania złota, które wydajemy w sklepiku). Opcją jest także ponowne ukończenie gry, ale na wyższym poziomie trudności, by odblokować grywalną wersję Lei. Poza tym niewiele w Onee Chanbara Origins zostaje do zrobienia. Wątek fabularny na kilka godzin, kilkadziesiąt minut z dodatkowym trybem i to wszystko. Chyba że zechcemy grę splatynować, wtedy trzeba jednak dołożyć przynajmniej trzykrotność tego, co włożyliśmy w ukończenie produkcji.
Ostatecznie Onee Chanbara Origins pozytywnie mnie zaskoczyło. Nowy styl graficzny wypada tutaj bardzo dobrze, system walki oszlifowano w porównaniu z OnenChanbara Z2: Chaos, mniej błędów i problemów z wydajnością także robią swoje. Jasne, to nie jest gra, którą można szeroko polecać (wystarczy, że rzucicie okiem na zrzuty w tym wpisie, zrozumiecie dlaczego). Jednak jeśli nie należycie do grona wstydzących się swojego hobby, to dajcie grze szansę.